Sekstet Międzynarodowy, który rozwinął się na przestrzeni lat z duetu dwóch saksofonów sopranowych, ma jedną konstytucję. Wedle słów Harri’ego, skomponowany tu jest jedynie wyjściowy line-up. Reszta, to efekt wzajemnego słuchania, bystrego reagowania i nieustannego podtrzymywania dobrej chemii w zespole. Dodajmy, iż koncert z Monachium, to trzeci album tego składu.
Początek koncertu jest dalece kameralny, ale rzeczona dobra chemia działa! Wystarczy jedno ukradkowe spojrzenie, by szóstka silnych mężczyzn dała się uwieść porywowi ekspresji. Rozśpiewani saksofoniści mogą tu liczyć na kreatywny wstrząs ze strony elektronika i rozbujanego akordeonisty, a w roli tych, którzy dbają o linearność improwizacji sytuują się pianista i delikatnie okablowany skrzypek. Oto sekstet, który zdaje się mieć niemal free jazzowy potencjał, ale też stojącą za nim nieskończoną kameralność. W tzw. przestrzeni pomiędzy dzieje się bardzo wiele. Aspekt brzmieniowy każdego instrumentu wnosi tu porcję przyjemnych niespodzianek – piano nabiera intrygująco brudnego brzmienia, elektronika kąsa niczym żmija, dźwięki dętych bywają zmyślnie preparowane, skrzypce dekonstruowane są elektroniką, z kolei ćwierćtonowy akordeon łamie frazy na tysiące sposobów.
Tuż przed połową pierwszego seta, który trwa blisko czterdzieści minut, artyści serwują nam prawdziwy szczyt emocji, kreślony szczególnie ekspresją skrzypka, akordeonisty i saksofonistów. Zejście z takiego wzniesienia do kameralnych dolin jawi się jako wyjątkowo urokliwe, przepełnione bojaźliwymi śpiewami, garścią preparacji i podmuchami ciszy, która zdaje się wisieć nad głowami muzyków, niczym wyrocznia. W tej fazie koncertu nie brakuje akcji w podgrupach, a na czoło tych najbardziej udanych sforuje się duet Harri’ego i Achima. Zakończenie seta, to moc kolejnych wrażeń – piano inside, elektroakustyczne szmerowisko, zabawne akcje skrzypka, czy efektowne, dęte drony na wydechu.
Drugi set trwa niewiele ponad dwadzieścia minut, a jego emocje wydają się jeszcze bardziej skondensowane. Otwarcie lepi się z drobnych fraz, które interferują niemal tanecznie. Wszędzie wokół panoszy się szmer zdartej płyty winylowej. Piano śle dźwięki z samego dna, a rozochocone saksofony kwilą, jak wróble na słupie wysokiego napięcia. Improwizacja nabiera tu wiatru w żagle stopniowo, bez napinania mięśni i zbędnego pośpiechu. Osiąga swój szczyt, pełen krzyków i hałasu, niedługo przed upływem kwadransa. Następująca tuż potem chwila wydechu sugeruje zakończenie, ale muzycy postanawiają raz jeszcze uderzyć w dzwon. Ostatnia prosta dość niespodziewanie przepoczwarza się w kameralny duet pianisty i saksofonisty (tu Gianniego), którego instrument brzmi niczym flet.